Horse & Hunting
wtorek, 27 marca 2012
wtorek, 1 listopada 2011
Sokolnictwo na Facebooku
Różni ludzie zakładają różne grupy, zazwyczaj to nie za bardzo działa. Najlepsza facebookowa grupa dotycząca sokolnictwa to chyba ta: facebook.com/groups/4809164404/
poniedziałek, 31 stycznia 2011
Indeks Raswana
I jeszcze jedno ciekawe znalezisko wykopane na Facebooku. Jest to, jak zresztą widać, tablica rodowodowa koni czystej krwi arabskiej. Skąd to dokładnie wzięte - szczerze mówiąc nie wiem. Ale sprawa jest bez wątpienia ciekawa.
Prawdopodobnie jest to kawałek słynnego "Indeksu Raswana", zawierającego pochodzące bezpośrednio z pustyni linie czystej krwi arabskiej. Ten Carl R(einhard) Raswan (1893-1966) widniejący w nagłówku był znawcą konia najczystszej krwi (asil) i autorem wielu książek na ten temat. Jego nazwisko brzmiało właściwie Schmidt, dopiero później zmienił je na muzułmańskie Raswan.
Ciekawa jest anegdota mówiąca o tym, w jaki sposób ten Niemiec zainteresował się w ogóle koniem arabskim. Otóż podobno jako chłopiec podpatrzył księcia Saksonii Ernsta Heinricha na takim właśnie koniu, a właściwie samego konia, który, jak się wydawało, rozpoznawał swoje odbicie w wodzie i bawił się nim, co świadczyłoby o niezwykłej jak na zwierzaka inteligencji czy wręcz świadomości...
Końska mania Schmidta/Raswana obejmowała zresztą początkowo nie tylko araby. Fascynował się koniem przedstawionym w sztuce antycznej i szukał najdawniejszych świadectw dotyczących tego zwierzęcia i dziejów jego hodowli w starożytności. Ale po przeczytaniu relacji Ann Blunt o jej podróży w głąb Nadżdu zafiksował sobie szczególnie właśnie konie pustynne oraz wszystko co się z pustynią wiązało. Stał się ogólnie gorącym wielbicielem wszystkiego, co beduińskie, a więc tym samym moim prekursorem, a współczesnym mniej więcej Lawrence'a z Arabii. Podobnie jak on, opanował język arabski i osiedlił się początkowo w Aleksandrii jako przedstawiciel handlowy. To mu jednak nie wystarczało i zaczął nawiązywać coraz bliższe stosunki z szejkami koczującymi w okolicy. Od jednego z nich dostał później w prezencie swojego wyśnionego konia - ogiera Ghazala, unieśmiertelnionego w książce o koniach "pijących wiatr" (Trinker der Lüfte). Miał więc okazję zapoznać się z całą złożonością beduińskiego życia oraz z tajnikami hodowli beduińskiego konia.
Po przerwie spowodowanej I wojną światową, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie nawiązał kontakty ze środowiskiem hodowców konia arabskiego. Z misją od Kellogga powrócił do Europy, by kupować konie z Crabbet. Zapewne ze względu na te powiązania jeden z najlepszych potomków ogiera Skowronka nosił właśnie imię Raswan.
Carl Raswan powrócił między beduiństwo w 1926, odświeżając wcześniej zawarte braterstwo i pisząc książkę "Czarne namioty Arabii". Jego podróże po Arabii w latach 1930-31 miały też polski akcent w osobie Bohdana Ziętarskiego ze stadniny w Gumniskach, pracującego dla księcia Romana Sanguszki. To wtedy właśnie został sprowadzony m.in. ogier Kuhailan Haifi znany z historii stadniny w Janowie.
W tamtych latach na Półwyspie Arabskim Raswan był świadkiem zmierzchu konia bojowego, który nie wytrzymywał konkurencji z samochodem czy ciężką bronią palną, a więc stawał się bezużyteczny. Być może właśnie Raswan był jedną z postaci odpowiedzialnych za swoisty exodus tych koni z Arabii do Ameryki.
Wreszcie na stare lata, w 1955, podjął się sporządzenia tegoż właśnie indeksu Raswana, mającego objąć wszystkie linie rodowodowe koni sprowadzonych z Arabii do Europy i Ameryki w ciągu ostatnich 100 lat. Ta monumentalna praca zajęła mu czas aż do śmierci, a jej efekty zostały wydane przez żonę, mającą w tym zresztą znaczny udział.
Jak widać na zdjęciu, Raswan przejął wiele elementów beduińskiego stylu życia. Choć szczycił się faktem, że nigdy nie nawrócił się na islam, został przyjęty do plemienia i do końca życia miał niezwykle wysokie mniemanie o wartościach wyznawanych przez Arabów.
Prawdopodobnie jest to kawałek słynnego "Indeksu Raswana", zawierającego pochodzące bezpośrednio z pustyni linie czystej krwi arabskiej. Ten Carl R(einhard) Raswan (1893-1966) widniejący w nagłówku był znawcą konia najczystszej krwi (asil) i autorem wielu książek na ten temat. Jego nazwisko brzmiało właściwie Schmidt, dopiero później zmienił je na muzułmańskie Raswan.
Ciekawa jest anegdota mówiąca o tym, w jaki sposób ten Niemiec zainteresował się w ogóle koniem arabskim. Otóż podobno jako chłopiec podpatrzył księcia Saksonii Ernsta Heinricha na takim właśnie koniu, a właściwie samego konia, który, jak się wydawało, rozpoznawał swoje odbicie w wodzie i bawił się nim, co świadczyłoby o niezwykłej jak na zwierzaka inteligencji czy wręcz świadomości...
Końska mania Schmidta/Raswana obejmowała zresztą początkowo nie tylko araby. Fascynował się koniem przedstawionym w sztuce antycznej i szukał najdawniejszych świadectw dotyczących tego zwierzęcia i dziejów jego hodowli w starożytności. Ale po przeczytaniu relacji Ann Blunt o jej podróży w głąb Nadżdu zafiksował sobie szczególnie właśnie konie pustynne oraz wszystko co się z pustynią wiązało. Stał się ogólnie gorącym wielbicielem wszystkiego, co beduińskie, a więc tym samym moim prekursorem, a współczesnym mniej więcej Lawrence'a z Arabii. Podobnie jak on, opanował język arabski i osiedlił się początkowo w Aleksandrii jako przedstawiciel handlowy. To mu jednak nie wystarczało i zaczął nawiązywać coraz bliższe stosunki z szejkami koczującymi w okolicy. Od jednego z nich dostał później w prezencie swojego wyśnionego konia - ogiera Ghazala, unieśmiertelnionego w książce o koniach "pijących wiatr" (Trinker der Lüfte). Miał więc okazję zapoznać się z całą złożonością beduińskiego życia oraz z tajnikami hodowli beduińskiego konia.
Po przerwie spowodowanej I wojną światową, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie nawiązał kontakty ze środowiskiem hodowców konia arabskiego. Z misją od Kellogga powrócił do Europy, by kupować konie z Crabbet. Zapewne ze względu na te powiązania jeden z najlepszych potomków ogiera Skowronka nosił właśnie imię Raswan.
Carl Raswan powrócił między beduiństwo w 1926, odświeżając wcześniej zawarte braterstwo i pisząc książkę "Czarne namioty Arabii". Jego podróże po Arabii w latach 1930-31 miały też polski akcent w osobie Bohdana Ziętarskiego ze stadniny w Gumniskach, pracującego dla księcia Romana Sanguszki. To wtedy właśnie został sprowadzony m.in. ogier Kuhailan Haifi znany z historii stadniny w Janowie.
W tamtych latach na Półwyspie Arabskim Raswan był świadkiem zmierzchu konia bojowego, który nie wytrzymywał konkurencji z samochodem czy ciężką bronią palną, a więc stawał się bezużyteczny. Być może właśnie Raswan był jedną z postaci odpowiedzialnych za swoisty exodus tych koni z Arabii do Ameryki.
Wreszcie na stare lata, w 1955, podjął się sporządzenia tegoż właśnie indeksu Raswana, mającego objąć wszystkie linie rodowodowe koni sprowadzonych z Arabii do Europy i Ameryki w ciągu ostatnich 100 lat. Ta monumentalna praca zajęła mu czas aż do śmierci, a jej efekty zostały wydane przez żonę, mającą w tym zresztą znaczny udział.
Jak widać na zdjęciu, Raswan przejął wiele elementów beduińskiego stylu życia. Choć szczycił się faktem, że nigdy nie nawrócił się na islam, został przyjęty do plemienia i do końca życia miał niezwykle wysokie mniemanie o wartościach wyznawanych przez Arabów.
Różne takie książki
Książka pewnie poza zasięgiem, ale jest ciekawe omówienie tutaj. Jednym słowem połączenie amerykańskiej medycyny weterynaryjnej z długoletnią praktyką w UAE, ze szczególnym uwzględnieniem polowania z ręki na hubarę. Musi być niezłe.
niedziela, 12 grudnia 2010
PRL-owskie książki o koniach arabskich
Obecnie na rynku księgarskim królują oczywiście, zarówno jeśli chodzi o konie, jak i o wszelkie inne tematy, tłumaczenia książek zagranicznych, mimo iż po roku 2000 ukazało się co najmniej kilkanaście rozmaitych publikacji dotyczących polskich arabów (dobre zestawienie tych książek można znaleźć TUTAJ). Podkusiło mnie jednak ostatnio, żeby sięgnąć po te wydawane w latach 70-tych i 80-tych. Ukazały się w tamtych czasach dwie luksusowe wtedy książki Witolda Pruskiego (twarda okładka!), poświęcone ściślej historii hodowli konia arabskiego w Polsce, czy słynne przed laty Konie rubinowe Ireneusza Kamińskiego (Lublin 1982).
Dzisiaj te publikacje nie wydają się bynajmniej atrakcyjne. Któż by chciał wziąć do ręki książkę z czarnobiałymi, zamazanymi ilustracjami, nawet jeśli wiele z nich ma wartość dokumentalną w dziejach stadniny w Janowie czy wyścigów na Służewcu, skupiających towarzyską śmietankę okresu gierkowskiego i odzwierciedlających zarówno jej tęsknoty za "ułańską fantazją", jak i rodzące się nieśmiało aspiracje ówczesnych "światowców". U Kamińskiego jest już kilka zdjęć kolorowych, a nawet rozdział poświęcony plenerom malarskim i fotograficznym w Janowie, ale jakże tu daleko do przepychu obecnej sztuki zarówno fotograficznej, jak i drukarskiej. Tym bardziej, że trudności techniczne nie usprawiedliwiają ciężkiego stylu tych publikacji, przeładowanych danymi, jak u Pruskiego, które częściej odnoszą się do biografii osób związanych z końmi, niż do samych zwierząt. Sprawia to trochę wrażenie, że te książki miały kiedyś do spełnienia jakąś służebną funkcję wobec zwykłego snobizmu koniarskiego środowiska grawitującego wokół "eksportowej" stadniny w Janowie.
Cóż to zresztą był za eksport i cóż za "światowy" styl! W książce Kamińskiego jest bez wątpienia wiele rzetelnej wiedzy faktograficznej, ale ta wiedza kończy się na tym, co bezpośrednio związane ze sprawami polskimi. Właścicielka ogiera Skowronka oraz stajni Crabbet (tu pisanej Grabbet), legendarna Ann Blunt, występuje na przykład w tej książce jako "pewna angielska dama". Tekst, czytany dzisiaj, momentami wzbudza wręcz salwy śmiechu. Powstał w czasach, kiedy regularne aukcje w Janowie były dopiero świeżą nowością, przełamującą gęste opary prowincjonalizmu. Nic więc dziwnego, że Kamiński pisze, tytułem ciekawostki: "W Stanach Zjednoczonych każda większa aukcja to prawdziwy show, odbywający się w wielkiej hali lub pod namiotem, gdzie rżnie orkiestra (albo dwie), a rozsadzeni hierarchicznie goście otrzymują w ramach poczęstunku cocktaile, kraby, krewetki i tym podobne świństwa - na koszt organizatorów". W Janowie tymczasem, mającym nadal status PGR-u, "jak panienka w stroju ludowym fula naleje gościowi, to i dobrze" - surowo i zgrzebnie rozpisuje się autor. Pewnie tak było...
Wiele u Kamińskiego bombastycznego, pretensjonalnego stylu, okraszonego w częściach wstępnych wzmiankami o Proroku, mającymi zapewne nadać całości również wówczas modnego, orientalnego smaczku. Ta chaotyczna książka pełna jest wypisów z przypadkowych źródeł i pozbawionych jakiegokolwiek uzasadnienia przeskoków chronologicznych. Dopiero gdzieś około połowy zaczyna się spokojniej, rzetelniej napisana historia stadniny w Janowie. Ale i tutaj brak syntetycznego ujęcia jasno wyznaczającego kierunki przemian, stawiane w poszczególnych okresach zadania hodowli, dzieje myśli o koniu arabskim. Tego rodzaju kwestie czytelnik musi sobie konstruować na własny użytek, czytając między wierszami wypełnionymi natłokiem szczegółowych danych. Ciekawostką z okresu rozbiorów mogą być na przykład dążenia do wyhodowania konia w wersji XXXL, jaki mógł znaleźć uznanie na dworze carskim. Wiele jednakże z tych szczegółów autentycznie mnie zainteresowało i skłoniło do dalszych poszukiwań, jak na przykład wzmianka o ponowionej niemalże na wzór Rzewuskiego wyprawie po konie do Arabii, przypadającej na czas umacniania się monarchii Saudów, ale i polskich stosunków z nowym państwem, ukoronowanych mniej więcej w tym samym okresie wizytą saudyjskiego księcia w Warszawie. Co prawda rezultatem był zakup tylko pięciu koni, ale cóż, może były tego warte...
środa, 17 listopada 2010
Pieśni sokolnicze
U nas dni coraz krótsze i coraz smutniejsze, ale za to na pustyni zaczyna się robić trochę chłodniej. Już jest w granicach 26-27 stopni, czyli dość spoko. Zazieleni się i zakwitnie chuzamą co prawda dopiero za kilka tygodni, ale sezon polowania na hubarę zasadniczo się zaczął. Co ciekawe, wygląda na to, że hubara jako gatunek bardzo się umocniła na Półwyspie Arabskim - czyżby efekt prowadzonych jednak od ładnych paru lat działań ochronno-reintrodukcyjnych, a może po prostu skutek drastycznego zmniejszania się miejscowej populacji koczowniczej, czyli wymarcie Beduinów jako naturalnych konsumentów wszystkiego, co na tej pustyni zwykło żyć? Tak czy owak, nie jest to z pewnością kres mody na beduiński styl życia, oto więc kolekcja arabskich pieśni o tematyce sokolniczej.
niedziela, 26 września 2010
Sokolarnia na Czantorii
Wczoraj byłam w Ustroniu na konferencji i przy okazji udało mi się odwiedzić sokolarnię / ośrodek rehabilitacyjny dla ptaków drapieżnych na górze Czantorii. Mała to rzecz i nie robiąca pewnie zbyt wielkiego wrażenia na przypadkowym turyście. Po prostu kawałeczek terenu tuż przy stacji docelowej kolejki linowej, ogrodzony siatką i zasłonięty czarną folią, zapewniającą ptakom minimum prywatności, a prowadzącym - skromny dochód z opłaty za zwiedzanie wynoszącej piątaka od łebka.
Za główną atrakcję jest zapewne uważany orzeł bielik, ale jest też kilka pustułek, myszołowów, bardzo fajne sowy, no i właściwe ptaki sokolnicze, rarogi, harrisy, sokoły wędrowne. Posiedziałam chwilę, porobiłam parę fajnych zdjęć... Widać, że ptaki są w dobrej formie. Na razie więc dobrze, że jest, fajnie byłoby, gdyby w przyszłości rozwinęło się bardziej, bo moja idea tego typu rzeczy jest jednak ściśle powiązana z pewną wizją historyczno-kulturową, ale to wymaga inicjatywy, i to wychodzącej nie tylko od samych pasjonatów, ale też jednak trochę ze strony instytucji zajmujących się tzw. dziedzictwem. Wystawy powinny być na zamkach i w tego rodzaju miejscach, no i powinno być przy tym więcej animacji. Co prawda właśnie kiedy byłam na Czantorii, ptaki były trochę noszone na rękawicy, karmione i "wyprowadzane na spacer", ale wydawało mi się, że obsługa próbowała zrobić to raczej dyskretnie, pomimo obecności zwiedzających, a nie po to, aby publikę zabawić czy dostarczyć jej więcej sokolniczych wrażeń. Rozumiem, że w sokolnictwie głupi ludzie czasem irytują i przeszkadzają ("Ale mnie się to nie podoba, że one są przywiązane na tych sznurkach"), poza tym jest duża obawa o bezpieczeństwo i ewentualne konsekwencje zbyt bliskich spotkań ("Prosimy o niewyciąganie rączek do ptaszków").
Porównuję to z innymi wystawami sokolniczymi, jakie kiedyś widziałam, np. na zamku Borgiów w Peniscola w Hiszpanii, gdzie dzieciakom dawano rękawicę i pozwalano brać ptaki na rękę czy karmić, więc widocznie nie jest to tak całkiem sprzeczne z przepisami unijnymi... No ale wiadomo, że to wszystko wymaga większych nakładów, organizacji, rozmachu, większej liczby (nieprzypadkowych) osób do obsługi. Pewnie u nas z czasem też tak będzie. Na razie cieszę się, że jest ta sokolarnia na Czantorii, gdzie wszystko jest może i małe skalą, ale profesjonalne pod względem troski o ptaki, nawet jeśli niektórym wrażliwym mamusiom wydaje się, że to powinno być jakoś inaczej zorganizowane. Ale kto się zna, ten doceni, że tak jak jest, jednak jest zgodnie z zasadami jakiejś sztuki.
Za główną atrakcję jest zapewne uważany orzeł bielik, ale jest też kilka pustułek, myszołowów, bardzo fajne sowy, no i właściwe ptaki sokolnicze, rarogi, harrisy, sokoły wędrowne. Posiedziałam chwilę, porobiłam parę fajnych zdjęć... Widać, że ptaki są w dobrej formie. Na razie więc dobrze, że jest, fajnie byłoby, gdyby w przyszłości rozwinęło się bardziej, bo moja idea tego typu rzeczy jest jednak ściśle powiązana z pewną wizją historyczno-kulturową, ale to wymaga inicjatywy, i to wychodzącej nie tylko od samych pasjonatów, ale też jednak trochę ze strony instytucji zajmujących się tzw. dziedzictwem. Wystawy powinny być na zamkach i w tego rodzaju miejscach, no i powinno być przy tym więcej animacji. Co prawda właśnie kiedy byłam na Czantorii, ptaki były trochę noszone na rękawicy, karmione i "wyprowadzane na spacer", ale wydawało mi się, że obsługa próbowała zrobić to raczej dyskretnie, pomimo obecności zwiedzających, a nie po to, aby publikę zabawić czy dostarczyć jej więcej sokolniczych wrażeń. Rozumiem, że w sokolnictwie głupi ludzie czasem irytują i przeszkadzają ("Ale mnie się to nie podoba, że one są przywiązane na tych sznurkach"), poza tym jest duża obawa o bezpieczeństwo i ewentualne konsekwencje zbyt bliskich spotkań ("Prosimy o niewyciąganie rączek do ptaszków").
Porównuję to z innymi wystawami sokolniczymi, jakie kiedyś widziałam, np. na zamku Borgiów w Peniscola w Hiszpanii, gdzie dzieciakom dawano rękawicę i pozwalano brać ptaki na rękę czy karmić, więc widocznie nie jest to tak całkiem sprzeczne z przepisami unijnymi... No ale wiadomo, że to wszystko wymaga większych nakładów, organizacji, rozmachu, większej liczby (nieprzypadkowych) osób do obsługi. Pewnie u nas z czasem też tak będzie. Na razie cieszę się, że jest ta sokolarnia na Czantorii, gdzie wszystko jest może i małe skalą, ale profesjonalne pod względem troski o ptaki, nawet jeśli niektórym wrażliwym mamusiom wydaje się, że to powinno być jakoś inaczej zorganizowane. Ale kto się zna, ten doceni, że tak jak jest, jednak jest zgodnie z zasadami jakiejś sztuki.
piątek, 20 sierpnia 2010
Końska biżuteria
Koń arabski może kosztować nawet kilka milionów dolarów. Ale to jeszcze nie koniec wydatków. Prawdziwym luksusem jest dopiero posiadanie konia z rzędem, bo końską biżuterię nadal wykonuje się ze srebra, złota i platyny, rubinów, szmaragdów, a nawet diamentów (tych takich z węgla).
Tradycyjny komplet składa się zazwyczaj z ogłowia i bogatego napierśnika dekorowanego złotymi lub srebrnymi blaszkami, w którym umieszcza się kaboszony z kamieni szlachetnych i półszlachetnych, często onyksów, turkusów i lapis lazuli.
Arabska tradycja wysadzanych kamieniami rzędów końskich jest bardzo stara. Myślę, że wywodzi się jeszcze z czasów przedmuzułmańskich i wynika z pragnienia zabezpieczenia cennego zwierzęcia za pomocą różnego rodzaju talizmanów, chroniących nie tylko przed zawistnym spojrzeniem, ale i przed wszelkimi innymi rodzajami oddziaływania za pomocą złośliwych czarów. W tym celu zaczęto wieszać na szyi konia rozmaite elementy powiązane z bogatą dziedziną staroarabskiej magii, a więc prawdopodobnie oprócz kamieni mogły to być kości i inne szczątki organiczne. Ale to właśnie Arabowie po raz pierwszy przypisali też "pozytywne" właściwości magiczne konkretnym rodzajom kamieni. Nie chodziło tu już o użycie danego kamienia jako talizmanu odwracającego zły urok, ale o wierzenia traktujące poszczególne minerały jako swoistą kwintesencję pewnych sił. Wierzono, że pod warunkiem istnienia fizycznego kontaktu, te siły mogą "przechodzić" z kamienia na żywe ciało, z jakim się stykają. Zaczęto więc umieszczać je w końskiej uprzęży, aby w ten sposób "rozciągnąć" na zwierzę przymioty zaklęte w klejnotach. Koń w ten sposób nie tylko wyglądał ładniej, ale stawał się także szybszy czy wytrzymalszy, a więc obwieszanie go kamieniami miało swoiście rozumiany sens praktyczny. Zastanawiam się także, czy często spotykany w arabskich ogłowiach kształt wydłużonych blaszek, przypominający zęby, nie jest wprost pozostałością magicznych korzeni tej dziedziny rzemiosła - może w przeszłości wieszano na końskiej uprzęży prawdziwe zęby zabitych drapieżników, aby dzięki odpowiednim działaniom magicznym uchronić przed nimi konie?
Oczywiście w beduińskiej tradycji istniały też rzędy równie bogato zdobione, choć skromniejsze pod względem zastosowanych materiałów, a więc wykonane głównie z przędzy i ozdobione chwostami i pomponami, często o barwie niosącej takie czy inne treści symboliczne. Stosowano w nich też rozmaite inne elementy dekoracyjne, na przykład muszelki morskie.
Również w dzisiejszych czasach istnieje niszowy rynek luksusowej uprzęży końskiej, zakładanej głównie z okazji międzynarodowych pokazów, gdzie konie występują odpowiednio "ubrane", co najmniej w piękne ogłowie, często także napierśnik (tu materiały bywają różne, spotyka się na przykład wieńce z kwiatów). Są też specjalne derki, również bogato dekorowane. Klacz arabka dopiero w czymś takim wygląda naprawdę olśniewająco. Galerię takiej uprzęży można sobie oglądnąć np. na stronie Giny Dupree Arabian Fancy. A oto za uprzejmością Giny kilka zbliżeń specjalnie dla nas:
piątek, 13 sierpnia 2010
Pomnik sokoła w Sevilli
Przed niewielkim muzeum przyrodniczym w Sevilli, Casa de la Ciencia, zorganizowanym w dawnym pawilonie wielkiej Wystawy Iberoamerykańskiej z 1929, zobaczyłam taki oto całkiem fajny pomnik sokoła. W środku za wiele niestety o sokołach nie było, z wyjątkiem paru akwarel Juana Vareli w ramach cyklu poświęconego ptakom z mokradeł parku narodowego Donana w ujściu Guadalquiviru. Ale to spiżowe ptaszysko pewnie budzi zazdrośc niejednego szejka, któremu by to jak raz pasowało przed rezydencją. O ile już sobie nie pozamawiali replik...
piątek, 28 maja 2010
Bażanty i tym podobne
Olśniak (Lophophorus impejanus).
Wpadła mi w ręce fenomenalna książka o hodowli takich ptaków, jak bażanty, pawie, tragopany i olśniaki himalajskie, które ostatnio bardzo lubię odwiedzać w krakowskim zoo, bawiąc się myślą, że mogłabym takie trzymać koło swojej rezydencji. Okazuje się, że ten pomysł wcale nie jest niewykonalny, gdyż autorzy książki mówią właśnie o amatorskiej hodowli wszystkich tych ptaków. Podają ich wymagania dotyczące wolier, żywienia, lęgów i odchowu piskląt, a także ich najczęstsze choroby. Przecież w końcu to wszystko są takie trochę fajniejsze kury...
Tragopan Temmincka (modrolicy) (Tragopan Temmnickii).
Bażanty
Gatunki, pielęgnacja, choroby
* Autor: Kruszewicz Andrzej, Manelski Błażej
* Wydawnictwo: MULTICO
* Rok wydania: 2002
* ISBN: 8370733417
* Ilość stron: 96
* Format: 16x22cm
* Oprawa: Twarda
Wpadła mi w ręce fenomenalna książka o hodowli takich ptaków, jak bażanty, pawie, tragopany i olśniaki himalajskie, które ostatnio bardzo lubię odwiedzać w krakowskim zoo, bawiąc się myślą, że mogłabym takie trzymać koło swojej rezydencji. Okazuje się, że ten pomysł wcale nie jest niewykonalny, gdyż autorzy książki mówią właśnie o amatorskiej hodowli wszystkich tych ptaków. Podają ich wymagania dotyczące wolier, żywienia, lęgów i odchowu piskląt, a także ich najczęstsze choroby. Przecież w końcu to wszystko są takie trochę fajniejsze kury...
Tragopan Temmincka (modrolicy) (Tragopan Temmnickii).
Bażanty
Gatunki, pielęgnacja, choroby
* Autor: Kruszewicz Andrzej, Manelski Błażej
* Wydawnictwo: MULTICO
* Rok wydania: 2002
* ISBN: 8370733417
* Ilość stron: 96
* Format: 16x22cm
* Oprawa: Twarda
niedziela, 23 maja 2010
Idealny koń
Konia arabskiego należy chyba zaliczyć do największych osiągnięć w dziejach Arabów. Nie jest to wyłącznie sukces hodowlany, ale też coś, co przejawia się na różnych poziomach kultury. Myślenie i mówienie o najbardziej pożądanych cechach konia było m.in. jednym z ulubionych tematów poetyckich Arabów od najdawniejszych czasów. Ta tradycja sięga epoki przedmuzułmańskiej. Słynnym piewcą konia arabskiego był już tworzący w pierwszej połowie VI w. n.e. Imru al-Kajs. Był on niespokojnym księciem z plemienia Kinda, rozmiłowanym w rozpuście, polowaniach, a także koniach, których mocne ciała opisuje w swojej poezji na przemian z zachwytami nad swoimi kolejnymi kochankami. Możemy tu wyczytać najwcześniejszy ideał konia, w którym równie ważny był wygląd, jak i sposób poruszania się zarówno w stępie, kłusie jak i w galopie:
Porusza się powoli, jakby płynął w wodzie,
wzbija tumany kurzu z ubitego traktu.
Ze swego grzbietu zrzucał lekkich jeźdźców,
a ciężkim i gwałtownym zrywał szaty z ciała.
W biegu był prędki jak zabawka chłopców,
która wiruje na nitce wokół ręki dziecka.
Jego bok przypominał kształt ciała gazeli,
a lekkie nogi bieg szybkiego strusia.
Kroki stawiał jak wilki, biegał jak lis młody.
Ważny jest jednak zarówno wygląd, jak i zachowanie. Już wówczas ceniono bowiem konia nie tylko pięknego, ale też przede wszystkim lojalnego, nauczonego, by pozostawał zawsze blisko swojego pana, co z pewnością na pustyni mogło wiele razy uratować człowiekowi życie. Dlatego też Imru al-Kajs chwali się:
Stał aż do świtu z uzdą i siodłem na grzbiecie;
noc całą spędził stojąc tuż koło mnie.
Nawet na chwilę nie popasał luzem.
Pewnie nie chodzi tu wcale o to, że Imru, znużony winem i rozpustą, zapomniał rozsiodłać na noc ulubionego wierzchowca; koń pozostawiony pod siodłem ma duże znaczenie, bo właśnie nocą Beduini z wrogich plemion napadają na obozowiska. Kto więc ma konia blisko siebie, ten się nie da zaskoczyć.
Ponadto, jeśli wierzyć poecie, ten koń jest tak szybki, że potrafi biec na równi ze stadem gazeli, i w dodatku nawet się przy tym nie spoci:
Kiedyś spotkaliśmy stado antylop,
wśród których było kilka pełnych wdzięku samic
podobnych do niewinnych panienek z Dawaru
w długich, powiewnych jedwabnych sukienkach.
Uciekając przed nami pędem ruszyły przed siebie
podobne do paciorków rozdzielonych perłą
na szyi dorodnego smukłego młodzieńca,
który w plemieniu ma szacownych stryjów.
Koń bez trudu dogonił przewodniczki stada;
ostatnie antylopy pozostały w tyle,
lecz jeszcze próbowały nadrobić spóźnienie.
Między bykiem a krową pędził bez wysiłku
mój koń o czystych bokach, nie pokrytych pianą.
(przeł. A. Witkowska i J. Danecki)
Rżenie tego konia przypomina wrzenie kociołka na ogniu, a linia jego grzbietu gnie się niczym moździerz do wonnych pachnideł. Ten grzbiet jest tak gładki, że siodło spada z niego jak po śliskiej skale. Dowiadujemy się ponadto, że sierść na tym idealnym koniu jest krótka i maści kasztanowatej. Wreszcie sam rumak umie się cenić i dumnie potrząsa głową, wzbudzając podziw u każdego, kto go zobaczy.
Porusza się powoli, jakby płynął w wodzie,
wzbija tumany kurzu z ubitego traktu.
Ze swego grzbietu zrzucał lekkich jeźdźców,
a ciężkim i gwałtownym zrywał szaty z ciała.
W biegu był prędki jak zabawka chłopców,
która wiruje na nitce wokół ręki dziecka.
Jego bok przypominał kształt ciała gazeli,
a lekkie nogi bieg szybkiego strusia.
Kroki stawiał jak wilki, biegał jak lis młody.
Ważny jest jednak zarówno wygląd, jak i zachowanie. Już wówczas ceniono bowiem konia nie tylko pięknego, ale też przede wszystkim lojalnego, nauczonego, by pozostawał zawsze blisko swojego pana, co z pewnością na pustyni mogło wiele razy uratować człowiekowi życie. Dlatego też Imru al-Kajs chwali się:
Stał aż do świtu z uzdą i siodłem na grzbiecie;
noc całą spędził stojąc tuż koło mnie.
Nawet na chwilę nie popasał luzem.
Pewnie nie chodzi tu wcale o to, że Imru, znużony winem i rozpustą, zapomniał rozsiodłać na noc ulubionego wierzchowca; koń pozostawiony pod siodłem ma duże znaczenie, bo właśnie nocą Beduini z wrogich plemion napadają na obozowiska. Kto więc ma konia blisko siebie, ten się nie da zaskoczyć.
Ponadto, jeśli wierzyć poecie, ten koń jest tak szybki, że potrafi biec na równi ze stadem gazeli, i w dodatku nawet się przy tym nie spoci:
Kiedyś spotkaliśmy stado antylop,
wśród których było kilka pełnych wdzięku samic
podobnych do niewinnych panienek z Dawaru
w długich, powiewnych jedwabnych sukienkach.
Uciekając przed nami pędem ruszyły przed siebie
podobne do paciorków rozdzielonych perłą
na szyi dorodnego smukłego młodzieńca,
który w plemieniu ma szacownych stryjów.
Koń bez trudu dogonił przewodniczki stada;
ostatnie antylopy pozostały w tyle,
lecz jeszcze próbowały nadrobić spóźnienie.
Między bykiem a krową pędził bez wysiłku
mój koń o czystych bokach, nie pokrytych pianą.
(przeł. A. Witkowska i J. Danecki)
Rżenie tego konia przypomina wrzenie kociołka na ogniu, a linia jego grzbietu gnie się niczym moździerz do wonnych pachnideł. Ten grzbiet jest tak gładki, że siodło spada z niego jak po śliskiej skale. Dowiadujemy się ponadto, że sierść na tym idealnym koniu jest krótka i maści kasztanowatej. Wreszcie sam rumak umie się cenić i dumnie potrząsa głową, wzbudzając podziw u każdego, kto go zobaczy.
piątek, 21 maja 2010
Książę Brzydal i jego klacze
Ajman Stud należy raczej do nowości w świecie konia arabskiego, bo ta stajnia, położona w jednym z mniej znanych spośród siedmiu Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Adżmanie, została założona zaledwie kilka lat temu, w 2002 roku. Jednak już w 2005 konie z Adżmanu zaczęły święcić triumfy na międzynarodowym pokazie w Aachen. Fundator tej stadniny, szejk Ammar ibn Humaid al-Nuaimi, uważany powszechnie za następcę na adżmańskim stolcu (chociaż u Arabów to nigdy tak do końca nie wiadomo), jest jednocześnie moim osobistym ulubieńcem ze względu na wyróżniającą go, wprost rozbrajającą brzydotę. Na zdjęciu po lewej, z naszą polską sławą z Janowa, Kwesturą, wyszedł korzystniej niż w rzeczywistości, jednak uważam go za bardzo poważnego kandydata do tytułu Najszpetniejszego Następcy Tronu na Świecie. Jego pasją są szczególnie białe klacze, może dlatego, że on sam taki śniady... Dość jednak tych złośliwości.
Zabudowania Ajman Stud, położone wśród wydm 30 km od miasta Ajman, są utrzymane w tradycyjnym, arabskim stylu i mają przypominać dawną fortecę. Nawet ściany są wymurowane trochę krzywo, żeby sprawić wrażenie czegoś starego i autentycznego w tym kraju bez zabytków, gdzie wszelkie zabudowania wznoszono kiedyś od nowa po każdym ulewnym deszczu, który nawet na pustyni raz na jakiś czas się zdarza. Organizuje się tam co roku w styczniu wielki show, łączący konie, urodziwe amazonki, pokazy pirotechniczne, sokolnictwo i wiele innych atrakcji-niespodzianek, jak na przykład pokazy szybowcowe.
Konie adżmańskie, podobnie jak "zabytkowa" stadnina, są czymś na kształt rekonstrukcji. Trudno byłoby nazwać je asil w tym najściślejszym sensie, bo zrąb hodowli pochodzi z kalifornijskiej stadniny Om El Arab, ale w dzisiejszym zglobalizowanym świecie trudno już o rzeczy naprawdę autentyczne (stąd mój podziw jako prawdziwej znawczyni dla samego szejka, który w całej tej historii jest niewątpliwie najbardziej asil). Widoczny jest jednak nacisk, jaki kładzie się na odbudowę najbardziej "arabskiego", pustynnego typu konia. To właśnie stanowi klucz doboru klaczy sprowadzanych z całego świata, i zarazem źródło pasma sukcesów koni należących do Ammara al-Nuaimiego na wielkich pokazach międzynarodowych w ostatnich latach. W typowy dla ponowoczesności sposób, ta "odbudowa" jest jednak tak naprawdę po prostu budową. Tylu i tak doskonałych koni Arabowie z pewnością nigdy przedtem nie trzymali, i na pewno nie w tym rejonie Półwyspu Arabskiego. Istniała jedynie tradycja pewnego snu czy marzenia o koniu, które dopiero w naszych czasach mogło być zrealizowane. Dopiero współczesne pieniądze, ale także możliwości techniczne, od weterynarii po transport, pozwoliły myśleć o urzeczywistnieniu abstrakcyjnego ideału konia arabskiego. I o to mniej więcej właśnie chodzi w Adżmanie.
sobota, 15 maja 2010
George Stubbs i malowanie koni
George Stubbs, Klacze ze źrebiętami w pejzażu, 1763-68, Londyn, Tate Gallery.
Koń, nieodłączny towarzysz człowieka w ciągu przeważającej części jego historii, był, co oczywiste, częstym tematem malarskim. Jednak zazwyczaj nie występował w roli protagonisty; liczył się ten, kto na nim siedział. Ale w pewnym momencie rozwoju malarstwa zachodniego zaczęły się pojawiać obrazy, w których to sam koń był "osobą portretowaną". Coraz bardziej zaangażowana w hodowlę konia arystokracja pragnęła bowiem uwiecznić najpiękniejsze zwierzęta, zachować dla potomności ich wizerunki, a wraz z nimi pamięć o osiągniętym statusie, wyrafinowaniu i bogactwie.
Malarstwo hippiczne, obierające konia za swój centralny temat, rozpowszechniło się w XIX wieku w wielu krajach, jednak było chyba przede wszystkim angielskim wynalazkiem. Jednym z pierwszych wybitnych przedstawicieli tego kierunku był George Stubbs (1724-1806). Ten malarz skromnego pochodzenia, w dużej mierze samouk, zarabiał początkowo na życie jako portrecista. Pasjonowała go jednakże anatomia, toteż pracował również jako ilustrator książek medycznych. Przełomowy moment w jego karierze przypadł na rok 1756, gdy po powrocie z podróży studyjnej do Włoch wynajął farmę, w której rozpoczął systematyczne studia anatomiczne nad koniem, dokonując licznych sekcji tych zwierząt. Na tej podstawie opracował i wydał książkę The Anatomy of the Horse ("Anatomia konia").
Ponieważ rysunki Stubbsa przewyższały dokładnością dokonania innych ówczesnych artystów, został on szybko zauważony przez rozmiłowanych w koniu arystokratów. Zaczął otrzymywać liczne i popłatne zlecenia od przedstawicieli najściślejszej angielskiej elity, co pozwoliło mu wkrótce na zakup domu w eleganckiej dzielnicy Londynu. W latach 60. XVIII wieku zaczął więc wykonywać wiele indywidualnych i grupowych "portretów" koni, często w towarzystwie psów, choć nie zrezygnował też całkowicie z malowania ludzi. W późniejszym okresie zaczął też otrzymywać zamówienia na indywidualne "portrety" kynologiczne. Pod koniec XVIII wieku modne zaczęły być także sceny polowania ze sforą psów.
W twórczości Stubbsa pojawiły się również zwierzęta egzotyczne, jak lwy, tygrysy czy gepardy, a także żyrafy czy nosorożce, jakie trzymano wówczas w prywatnych menażeriach, modnych w środowisku jego zleceniodawców. Odbiorcami tego artysty nie byli jednakże wyłącznie arystokraci. Motywy z jego obrazów stały się popularne dzięki reprodukcjom graficznym, jakie ludzie o skromniejszych środkach mogli nabyć za przystępną cenę.
Koń, nieodłączny towarzysz człowieka w ciągu przeważającej części jego historii, był, co oczywiste, częstym tematem malarskim. Jednak zazwyczaj nie występował w roli protagonisty; liczył się ten, kto na nim siedział. Ale w pewnym momencie rozwoju malarstwa zachodniego zaczęły się pojawiać obrazy, w których to sam koń był "osobą portretowaną". Coraz bardziej zaangażowana w hodowlę konia arystokracja pragnęła bowiem uwiecznić najpiękniejsze zwierzęta, zachować dla potomności ich wizerunki, a wraz z nimi pamięć o osiągniętym statusie, wyrafinowaniu i bogactwie.
Malarstwo hippiczne, obierające konia za swój centralny temat, rozpowszechniło się w XIX wieku w wielu krajach, jednak było chyba przede wszystkim angielskim wynalazkiem. Jednym z pierwszych wybitnych przedstawicieli tego kierunku był George Stubbs (1724-1806). Ten malarz skromnego pochodzenia, w dużej mierze samouk, zarabiał początkowo na życie jako portrecista. Pasjonowała go jednakże anatomia, toteż pracował również jako ilustrator książek medycznych. Przełomowy moment w jego karierze przypadł na rok 1756, gdy po powrocie z podróży studyjnej do Włoch wynajął farmę, w której rozpoczął systematyczne studia anatomiczne nad koniem, dokonując licznych sekcji tych zwierząt. Na tej podstawie opracował i wydał książkę The Anatomy of the Horse ("Anatomia konia").
Ponieważ rysunki Stubbsa przewyższały dokładnością dokonania innych ówczesnych artystów, został on szybko zauważony przez rozmiłowanych w koniu arystokratów. Zaczął otrzymywać liczne i popłatne zlecenia od przedstawicieli najściślejszej angielskiej elity, co pozwoliło mu wkrótce na zakup domu w eleganckiej dzielnicy Londynu. W latach 60. XVIII wieku zaczął więc wykonywać wiele indywidualnych i grupowych "portretów" koni, często w towarzystwie psów, choć nie zrezygnował też całkowicie z malowania ludzi. W późniejszym okresie zaczął też otrzymywać zamówienia na indywidualne "portrety" kynologiczne. Pod koniec XVIII wieku modne zaczęły być także sceny polowania ze sforą psów.
W twórczości Stubbsa pojawiły się również zwierzęta egzotyczne, jak lwy, tygrysy czy gepardy, a także żyrafy czy nosorożce, jakie trzymano wówczas w prywatnych menażeriach, modnych w środowisku jego zleceniodawców. Odbiorcami tego artysty nie byli jednakże wyłącznie arystokraci. Motywy z jego obrazów stały się popularne dzięki reprodukcjom graficznym, jakie ludzie o skromniejszych środkach mogli nabyć za przystępną cenę.
środa, 12 maja 2010
Konie z Jemenu
Nieliczne i ubogie, z pewnością nie tak sławne jak konie z Emiratów czy Qataru, araby jemeńskie są jednak, jak sądzę, znacznie bliższe pojęciu asil niż jakakolwiek inna hodowla na świecie. Właśnie dlatego, że kraj jest biedny i nie do pomyślenia byłyby tu wielomilionowe wydatki na zakupy na aukcjach w Kentucky, w stylu szejka al-Maktouma. W Jemenie zachowała się najczystsza arabska tradycja konia, mająca z pewnością szorstki posmak Trzeciego Świata, ale i nieporównywalny z niczym autentyzm. Jemen jest także jedynym miejscem, gdzie furusijja może być jeszcze uznawana za żywą tradycję. Gdzie indziej wyparły ją tak naprawdę sporty konne, takie jak rajd długodystansowy (gdzie czasem jeszcze można widywać w akcji właścicieli), albo po prostu wyścigi, w których konie są powierzane zawodowym dżokejom. Na farysa w bogatych krajach arabskich nikt już nawet nie pozuje.
Tymczasem dziedzictwo, jakie jest kontynuowane w Jemenie to nie sama tylko hodowla, ale też swoista szkoła ujeżdżenia. Tutaj to bycie farysem jest czymś więcej niż sportem. Tradycyjne zawody, wymagające zręczności pozwalającej na przykład na trafienie w pełnym galopie do małego kółka, są traktowane jak poważna sprawa. Jemeński jeździec potrafi stać na grzbiecie galopującego konia albo podnieść z ziemi niewielki przedmiot, również w pełnym galopie.
Dawniej to wszystko stanowiło oczywiście element zaprawy wojskowej; dziś właściwie trochę zawisło w powietrzu. Pełni jeszcze resztki swojej dawnej kulturowej roli, ale perspektywy na przyszłość rysują się mgliście. Mimo to myślę, że koń jemeński pewnego dnia stanie się przedmiotem pożądania, jakie w ponowoczesnym świecie dosięga w końcu każdą ostoję autentyczności. Zostanie wtedy rozreklamowany i skomercjalizowany. Zastanawiam się tylko, czy aby na pewno tego właśnie należy sobie życzyć...
Tymczasem dziedzictwo, jakie jest kontynuowane w Jemenie to nie sama tylko hodowla, ale też swoista szkoła ujeżdżenia. Tutaj to bycie farysem jest czymś więcej niż sportem. Tradycyjne zawody, wymagające zręczności pozwalającej na przykład na trafienie w pełnym galopie do małego kółka, są traktowane jak poważna sprawa. Jemeński jeździec potrafi stać na grzbiecie galopującego konia albo podnieść z ziemi niewielki przedmiot, również w pełnym galopie.
Dawniej to wszystko stanowiło oczywiście element zaprawy wojskowej; dziś właściwie trochę zawisło w powietrzu. Pełni jeszcze resztki swojej dawnej kulturowej roli, ale perspektywy na przyszłość rysują się mgliście. Mimo to myślę, że koń jemeński pewnego dnia stanie się przedmiotem pożądania, jakie w ponowoczesnym świecie dosięga w końcu każdą ostoję autentyczności. Zostanie wtedy rozreklamowany i skomercjalizowany. Zastanawiam się tylko, czy aby na pewno tego właśnie należy sobie życzyć...
Subskrybuj:
Posty (Atom)