środa, 12 maja 2010

Konie z Jemenu

Nieliczne i ubogie, z pewnością nie tak sławne jak konie z Emiratów czy Qataru, araby jemeńskie są jednak, jak sądzę, znacznie bliższe pojęciu asil niż jakakolwiek inna hodowla na świecie. Właśnie dlatego, że kraj jest biedny i nie do pomyślenia byłyby tu wielomilionowe wydatki na zakupy na aukcjach w Kentucky, w stylu szejka al-Maktouma. W Jemenie zachowała się najczystsza arabska tradycja konia, mająca z pewnością szorstki posmak Trzeciego Świata, ale i nieporównywalny z niczym autentyzm. Jemen jest także jedynym miejscem, gdzie furusijja może być jeszcze uznawana za żywą tradycję. Gdzie indziej wyparły ją tak naprawdę sporty konne, takie jak rajd długodystansowy (gdzie czasem jeszcze można widywać w akcji właścicieli), albo po prostu wyścigi, w których konie są powierzane zawodowym dżokejom. Na farysa w bogatych krajach arabskich nikt już nawet nie pozuje.
Tymczasem dziedzictwo, jakie jest kontynuowane w Jemenie to nie sama tylko hodowla, ale też swoista szkoła ujeżdżenia. Tutaj to bycie farysem jest czymś więcej niż sportem. Tradycyjne zawody, wymagające zręczności pozwalającej na przykład na trafienie w pełnym galopie do małego kółka, są traktowane jak poważna sprawa. Jemeński jeździec potrafi stać na grzbiecie galopującego konia albo podnieść z ziemi niewielki przedmiot, również w pełnym galopie.
Dawniej to wszystko stanowiło oczywiście element zaprawy wojskowej; dziś właściwie trochę zawisło w powietrzu. Pełni jeszcze resztki swojej dawnej kulturowej roli, ale perspektywy na przyszłość rysują się mgliście. Mimo to myślę, że koń jemeński pewnego dnia stanie się przedmiotem pożądania, jakie w ponowoczesnym świecie dosięga w końcu każdą ostoję autentyczności. Zostanie wtedy rozreklamowany i skomercjalizowany. Zastanawiam się tylko, czy aby na pewno tego właśnie należy sobie życzyć...